piątek, 27 lipca 2018

„Śniadanie u Tiffaniego” - prawdziwa filmowa perełka

9 komentarzy
"Śniadanie u Tiffaniego" to filmowy romans, który przetrwał próbę czasu. To obraz, który na trwale zapisał się w historii kina. Niedawno obejrzałam go ponownie, zachwyca mnie jeszcze mocniej, bo lubię w filmach oglądać miejsca, w których byłam (Nowy Jork). Poniżej znajdziecie moją recenzję tego filmu. Zapraszamy do lektury.
„Śniadanie u Tiffaniego” miało swoją premierę w październiku 1961 roku. Jest to film kultowy. Chyba jeden z najbardziej rozpoznawalnych tytułów w dziejach kina, ale i najbardziej lubianych i docenianych. Przede wszystkim dlatego, że jest uniwersalny: podoba się zarówno kobietom (Audrey Hepburn w swoich cudownych, oszałamiających elegancją kreacjach + historia miłosna), jak i mężczyznom (Audrey Hepburn, niezależnie od cudownych, oszałamiających elegancją kreacji i miłosnej historii). Trzeba przyznać, że Audrey jest magnesem, który potrafi przyciągnąć do „Śniadania…” bardzo szerokie grono odbiorców. Po drugie, jest to bardzo wdzięczny obraz. Po trzecie, nieźle zrealizowany, co  potwierdzają zdobyte nagrody: Oscary za rok 1961 w kategoriach „Najlepsza muzyka” i „Najlepsza piosenka” (świetna „Moonriver” ze słowami Johny’ego Mercera do muzyki Henry’ego Manicini’ego – nigdy nie wypadnie z mojej pamięci) i nominacje (Oscary i Złote Globy między innymi za scenariusz i najlepszą pierwszoplanową aktorkę).
"Śniadanie u Tiffaniego" to historia dziewczyny z ubogiej rodziny, która przyjeżdża do Nowego Jorku, aby ziścić marzenie o poślubieniu najbogatszego mężczyzny na świecie. Uprawia najstarszy zawód świata, ma bezimiennego kota i notorycznie gubi klucze od swojego mieszkania. Pewnego dnia w życie Holly Golightly wkracza pisarz Paul Verjak. Bohaterami zaczynają targać miłosne rozterki, które koniec końców prowadzą do oklepanego happy endu, zdaniem pisarza, czyniąc z tej słodko-gorzkiej opowieści o niespokojnej call-girl ckliwą, walentynkową kartkę z Nowego Jorku.
Film powstał na kanwie powieści Trumana Capote’a, pod tym samym tytułem. Jak to w Hollywood bywa, oba dzieła różnią się od siebie znacznie. Ze smutnej historii o ekscentrycznej damie do towarzystwa filmowcy ukręcili, a jakże, subtelną komedię romantyczną. Dowodem na to, iż pisarz zupełnie inaczej wyobrażał sobie ekranizację swojego dzieła, niech będzie następujący fakt: Capote w roli Holly Golightly widział… Marilyn Monroe! I gdyby główną rolę w „Śniadaniu…” zagrała Monroe, byłby to… zupełnie inny film... Ciekawostką jest to, że Audrey nie otrzymałaby tej roli, gdyby Monroe jej nie odrzuciła. Hepburn związana była z Paramountem kontraktem, miała też na swoim koncie kilka dobrych ról, a także Oscara za rolę księżniczki Anny w "Rzymskich wakacjach", dlatego wybór padł na nią. I dobrze się stało! Bo trudno wyobrazić sobie Holly Golightly bez Audrey Hepburn. Ta rola była jakby stworzona specjalnie dla niej.
Aktorka bała się, że nie podoła tej roli. Uważała, że nie ma wyczucia komedii. W trakcie gry bardzo często była przekonana, że nie robi tego tak jak należy. Dodatkowo, na planie krzątał się wrogo do niej nastawiony Capote, co nie pomagało. Audrey Hepburn stanęła przed dużym wyzwaniem. Miała zagrać prostytutkę, lecz nie mogła sprawić, aby publiczność uwierzyła, że sprzedaje się za pieniądze.
Według mojej opinii, "Śniadanie u Tiffaniego" to film od początku do końca należący do Audrey Hepburn. Od sceny, w której skąpana w pierwszych promieniach słońca pałaszuje śniadanie, pożądliwie wpatrując się w biżuterię na wystawie sklepu Tiffany'ego, po scenę, gdy w strugach deszczu szuka kota, a następnie trzymając go w rękach, wpada w ramiona Georga Pepparda. Holly Golightly to rola jej życia. Myśląc o Audrey, oczami wyobraźni widzimy szykowną kobietę ubraną w czarną, długą, satynowną suknię projektu Huberta de Givenchy, długie, czarne rękawiczki, ze sznurem sztucznych pereł na szyi oraz okularami Ray Ban na nosie. Widzimy wzór ponadczasowej elegancji. Ikonę mody, która w dalszym ciągu inspiruje projektantów, filmowców oraz zwykłe śmiertelniczki. Choć filmowa Holly różni się od książkowego pierwowzoru, Audrey Hepburn wyszła z tego projektu obronną ręką. Brawurowo wykreowała tę tragiczną, na pozór szczęśliwą, lecz w gruncie rzeczy zagubioną postać, oczarowując przy tym miliony widzów na całym świecie i otrzymując nominację do nagrody Akademii (bój o statuetkę za rolę pierwszoplanową przegrała z Sophią Loren, którą wyróżniono za "Matkę i córkę"). To dzięki Audrey, jak również czarującej, uhonorowanej Oscarem, muzyce Henry'ego Mancini, obraz ten zapisał się w historii kina. 
"Śniadanie u Tiffaniego" to prawdziwa perełka, istne arcydzieło. Grzechem jest go nie zobaczyć, więc jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, czym prędzej nadróbcie swoje zaległości.

9 komentarzy

ARCHIWUM BLOGA

.
=async defer src="//assets.pinterest.com/js/pinit.js"/script>